Nawigacja

Historia szkoły, nauczania, wsi Niedźwiedza i okolic

LEGENDY

BIADOLINY SZLACHECKIE - ZARYS HISTORYCZNY
Zwane pierwotnie "Bliższymi" (dla odróżnienia od graniczących z nimi Radłowskich, znajdujących się już w ziemi Sandomierskiej, a należących do biskupstwa Krakowskiego). Powstały, podobnie jak Wola Dębińska, na terenach po wykarczowaniu wielkich lasów biadolińskich, zapewne w drugiej połowie XIV w. Pierwsza wzmianka o nich pochodziła z roku 1398, gdy synowie Piotra Odrwąża dokonali podziału dóbr. Biadoliny przypadły wówczas Piotrowi, panu na Dębnie o niespokojnym charakterze.
W posiadaniu kolejnych sukcesów klucza dębińskiego wieś była do czasu rozbiorów lecz spora część gruntów należała do nich jeszcze w okresie międzywojennym.
Na terenie lasu w Biadolinach znajduje się nastrojowy cmentarzyk z I wojny światowej. Obok niego na jednym z drzew przy drodze do stacji kolejowej wisi obrazek Matki Bożej namalowany na szkle przez utalentowaną siostrę ostatnich właścicieli Dębna w okresie międzywojennym hr. Amelię Ponińską. Jej brat Jan Jastrzębski jeszcze w 1939r. planował przemianę lasu biadolińskiego w "zwierzyniec", mający być atrakcją dla kuracjuszy, leczonych solankami w Woli Dębińskiej.



 



HISTORIA BUDOWY KOŚCIOŁA
W BIADOLINACH


Kościół w Biadolinach wybudowany w latach 1965-1980 za probostwa księdza prałata Józefa Łakomego (od 1961 1993).
Biadoliny miały malutki kościółek, nie wystarczał dla wszystkich parafian. Za probostwa księdza prałata w latach sześćdziesiątych rozpoczęto budowę nowego, dużego kościoła na placu starej organistówki. Nowy proboszcz okazał się wspaniałym organizatorem i budowniczym tego ogromnego przedsięwzięcia. Szybko zyskiwał szacunek i sympatię wśród swoich parafian i nie tylko. Potrafił zachęcić parafian do pracy przy budowie świątyni także na placu budowy gromadziło się dużo chętnych do pracy także z końmi i wozami. Ksiądz prałat Józef Łakomy to była nieprzeciętna osobowość. Kiedy szła budowa kościoła w Biadolinach, czasy w kraju były bardzo trudne, ale do wykonania, nie do załatwienia. Wszystkie przeszkody potrafił pokonać. Dosiadł swojego starego motoru, który często mu się psuł na drodze i pędził nim z nadmierną szybkością, aby wszystko w jednym dniu pozałatwiać, na czas zdążyć do ludzi, do kościoła i do młodzieży szkolnej. Budowa kościoła w Biadolinach przebiegała przy ogromnym współudziale samych parafian. Każdy dom dobrowolnie opodatkował się. Co miesiąc przez cały okres budowy aż do jej ukończenia ludzie wpłacali składki na budowę kościoła. Niektórzy parafianie bardzo ofiarnie podkreślali swój udział w budowie. Na przykład Władysław Bełzowski cały dochód z hodowli tuczników przeznaczał na budowę nowej świątyni. Na wyróżnienie zasługuje również Franciszek Chrapusta, jako grabarz wszystkie pieniądze pochodzące z opłat od ludzi przeznaczał na piękny cel. Dużą rolę odgrywała Rada Parafialna, której motorem był sam proboszcz, ks. prałat Józef Łakomy. Wielkim społecznikiem i bardzo zasłużonym dla parafii przy budowie kościoła był pan Józef Kliś. Mieszkańcy mówią, że był to niestrudzony i niezastąpiony organizator różnych akcji na rzecz budowy kościoła. Był prawą ręką księdza proboszcza. Dzisiaj mieszkańcy Biadolin Radłowskich, Szlacheckich, Perły mogą być dumni. Mają piękną, nowoczesną i ogromną świątynię na miarę dzisiejszych czasów, tylko brakowało wśród nich księdza prałata Józefa Łakomego. Poświęcił swoje życie, zdolności, umiejętności, swój talent organizatorski, duszpasterski dla parafian i na służbę Bogu. Zmarł nagle na serce, jadąc motorem, który po drodze mu się zepsuł. Nachylił się, aby zajrzeć do niego i w tym momencie serce nie wytrzymało dalszych trudów.



 


Historia związana z figurą
Matki Boskiej Przydrożnej

Za okupacji zdarzył się w Biadolinach tragiczny wypadek z żołnierzem niemieckim. Niedaleko nastawni kolejowej, w przydrożnym lesie wisiał na drzewie święty obraz Matki Bożej. Jeden z niemieckich żołnierzy, spacerując tamtędy z dziewczyną, chciał chyba popisać się, wystrzelił z pistoletu do obrazu kilka razy. Na karę Bożą długo nie czekał. Nazajutrz, przechodząc przez tory kolejowe, wpadł pod manewrujące wagony. Skutek był tragiczny, ucięło mu obie nogi. Żołnierz bardzo cierpiał i tuż przed śmiercią poprosił o księdza Nie od razu ludzie pospieszyli po duszpasterza, bo wiedzieli, że zbezcześcił święty obraz Matki Bożej. W końcu przybył ksiądz Józef Pochroń. To on udzielił Niemcowi ostatniego namaszczenia. Żołnierz umarł, a ta historia jest tam wciąż żywa. Dowodem tego zdarzenia jest święty obraz, który do dziś wisi na drzewie w lesie, przy drodze, niedaleko nastawni kolejowej w Biadolinach. Każdy przechodzeń może osobiście poznać tą historię. W tym też lesie jest cmentarz austriacki z wojny 1914, tyle lat przetrwał, nikt go nie sprofanował. Nagrobki są czytelne. Ma ogrodzenie, a na froncie, przy wyjściu widnieje duży kilkumetrowy żelazny krzyż. Polacy potrafią z szacunkiem odnosić się do miejsc wiecznego spoczynku, nawet takich wrogów, jakimi były w latach 1939-1945 Niemcy hitlerowskie.
Dziwny splot wydarzeń, gdyż na Syberii wydarzył się podobnie tragiczny wypadek. Pewien chłopiec zbezcześcił też obraz Matki Bożej, który napotkał w lesie. Wisiał na drzewie. Przechodząc z grupą kolegów szkolnych chciał się popisać odwagą pionierską, bo tak młodzież Stalina w szkołach uczono. Boga nie ma! Cerkwie i kościoły palono, niszczono, zamykano. Urządzano w nich stajnie, spichlerze, magazyny. Ten chłopiec już w drodze powrotnej do domu źle się poczuł. W domu stracił przytomność. Trawiła go silna gorączka. Majaczył.
Bełkotał urywanymi sylabami: Obraz Matki Bożej.


 

LEGENDA BIADOLIN

 

  • Pewnego dnia św. Piotr i Paweł podczas spaceru usłyszeli jak koś łka. Weszli do chaty, z której dochodził płacz.

Wchodząc zapytali co się stało. Wtedy staruszkowie w niej mieszkający opowiedzieli im o swoim nieszczęściu. Ich syn był ślepy i do niczego się nie nadawał.
Wtedy św Piotr wziął laskę, wykopał nią dziurę w ziemi i naraz wypłynęła święta woda. Swięty Paweł kazał im obmyć nią oczy Jeremiego. Tak też zrobili. Syn nagle przejrzał. Staruszkowie bardzo się ucieszyli na ten widok. Właśnie od tego biadolenia staruszków powstała nazwa Biadoliny, Szlacheckie bo ludzie byli bardzo szlachetni.

Kaplica św.Piotra i Pawła w Biadolinach


Kaplica św. Piotra i Pawła w Biadolinach


 



LEGENDA O KAMIENIACH


Przede laty powstała myśl wybudowania zamku w Melsztynie.
Głowiono się skąd wziąć kamienie na fundamenty. Odpowiednie do tego celu znaleziono w Górach Świętokrzyskich. Jak je przetransportować Zwrócono się w tej sprawie do czarownic na Łysej Górze.
Gdy omówiono wszystkie warunki, spisano, umowę na bawolej skórze tej treści:
My łysogórskie czarownice zobowiązujemy się do przeniesienia kamieni kwarcowych w rejon budowy zamku melsztyńskiego, angażując do tego naszych pobratyńców diabłów z ich hersztem Borutą na czele.W zamian za dostarczony kamień my czrownice mamy otrzymać w wieczyste władnie kępy nad - dunajskie: dowolnie z nich czerpać wiklinę na miotły potrzebne do naszych lotów. Gdyby choć jeden kamień nie dotarł na miejsce budowy zrzekamy się jakiegokolwiek wynagrodzenia za wcześniej dostarczone. Termin wykonania w ciągu roku od daty podpisania umowy. Przystąpiono do realizacji.
Ta ciężka praca odbywała się tylko nocą i to w czasie nowiu. Mimo to rosła góra melsztyńska jak na drożdżach. Właściciel Melsztyna codziennie liczył przeniesione kamienie, które wcześniej opatrzył swoimi znakami, aby żaden z nich nie zginął. Transport szedł drogą powiatową, z diabelską siłą w linii prostej z Gór Świętokrzyskich do Melsztyna. Trasa przebiegała 2 km na zachód o0d wojnickiego rynku. Strach nawet pomyśleć, co działo się w powietrzu ! Jaki okropny szum, jakby huragan, ale na dworze ani trawka nie zadrżała. A jaki wielki smród siarki i smoły! Mieszkańcy Wojnicza i okolicy nie wychodzili ze swoich domów ze strachu i nieprzyjemnej woni.
W połowie września następnego roku po bardzo upalnych dniach, czuć było zbliżającą się burzę. Ogromna błyskawica rozdarła wschodnią połać nieba. Zerwał się huraganowy wiatr. Około północy dał się słyszeć straszny huk,bez błyskawicy i nagle zrobiła się cisza. Pokazały się gwiazdy. Kupcy i rzemieślnicy zaraz wyruszyli ze swimi towarami na jarmak do Krakowa. Droga była wyboista, kałuże po deszczu były dość duże. Konie parskały a woźnica i pasażerowie pojazdów wesoło śpiewali. Tak przejechali Piaski, Wolice, Podlasie i powoli zbliżali się do Biadolin. W ciszy minęli kapliczkę św. Stanisława Szczepanowskiego, znajdującą się po lewej stronie traktu, kaplicę św. Piotra i Pawła po prawej stronie. Zbliżano się do mostu na rzece Piotrówce, która swój początek bierze ze źródła ocembrowanego przy kaplicy świętych.
Konie stanęły jak wryte. Usłyszano postękiwania i dał się odczuć smród. Włosy na głowie stanęły wszystkim podróżnym. Nie było innej rady jak zawrócić do Wojnicza i powiadomić o tym wójta. W tym czasie wójtem był człowiek niepospolitej siły i odwagi. Gdy zbudzono wójta, zaraz się ubrał, od kowala zabrał silne łańcuchy i wyruszył ze silniejszymi parobczakami na wskazane miejsce. Zachowując wszelkie środki ostrożności stwierdzono, że burza zniosła diablików z ładunkiemn kamieni nad kapliczki św. Piotra i Pawła i św. Stanisława. Tu zachwiała się moc czartowska i transpotujący upuścili kamienie. Jeden kamień największy spadł niedaleko kapliczki św. Stanisława. Zarył się głęboko w zięmię. Dwa dalsze spadły na wzgórzu za rzeką Piotrówką, przywalając swoim ciężarem diabła, który je transportował, a za wszelką cęnę chciał je utrzymać. Był to dość dobry diablik. Nie jedną rzecz robił nie po diabelsku, więc miano na niego oko w piekle. Chciał się czymś wykazać. Nie udało się. Leży zemdlony pod kamieniami. Myśli sobie wójt Wojnicki: "Skoro diabły mają taką siłę, to zakuję go w łańcuchy i będę miał pomoc nie lada". Po jakimś czasie jednak diabeł doszedł do siebie. Zerwał kajdany i uciekł.
Diabeł uciekinier bał się wrócić do piekła. Działy się więc dziwne rzeczy i to dobre. To komuś drzewa narąbał, to trawy ukosił, a zawsze temu co był słaby lub chory. Czarownice zawzięcie szukały tego diablika i właśnie przy dobrych uczynkach go złapały. Bo przez niego umowa z Panem Melsztyńskim została zerwana i nie otrzymały kęp naddunajskich.
Skazały go na staszenia na biadolińskim wzgórku za rzeką Piotrówką.
Dlatego, że było to przy ruchliwej trasie postanowiono szybko skończyć z tymi strachami. Wystawiono na wzgórzu figurkę kamienną Matki Bożej z Dzieciątkiem na kamiennym słupie. Po wschodniej i zachodniej stronie figury pozostawiono dwa zgubione kamienie, które nie dotarły na zamek Melsztyński. Do dnia dzisiejszego można je zobaczyć.


 


 



LEGENDA O WILCZYCH DOŁACH


Było to bardzo dawno temu. Tereny nad Dunajcem porośnięte były wielkimi, gęstymi lasami, w których żyły dzikie zwierzęta. Swoje rewiry posiadały niedźwiedzie, jelenie, wilki. W lasach odbywały się polowania, na które nawet przyjeżdżali polować królowie. Niektórzy uczestnicy polowań, bądź wędrowcy osiedlali się na terenach leśnych. W związku z tym karczowali lasy i zakładali pola uprawne, hodowali zwierzęta i budowali domy. Z biegiem lat domów przybywało, przybywało też ludzi i zwierząt domowych. Najwięcej hodowano kóz, owiec, baranów. Nocą słychać było wycie wilków. Podchodziły one pod domostwa, porywały i zagryzały domowe zwierzęta. Gospodarze próbowali różnych sposobów, aby uwolnić się od wroga. Wreszcie wpadli na pomysł, aby wokół swoich zagród wykopać głębokie doły i przykryć je gałęziami. Wilki zbliżające się po żer wpadały do pułapek. Tak też zrobili. Pomysł okazał się dobry - często uwięzione wilki traciły życie. Mieszkańcom żyło się bezpieczniej. Jednak obcy podróżni przechodzący przez lasy również czasami wpadali w wilcze doły. Ponieważ wędrówki odbywały się w grupach, toteż potrafili wydostać się z dołów. Zdarzyło się, że odnosili przy tym obrażenia na ciele. Sfrustrowani krzyczeli i wyzywali wszystkich i wszystko. Wykrzykiwali: Ale tu doły!!, Po co te doły?, Znów te doły!. Echo leśne odpowiadało:- oły, - oły, - oły. Mieszkańcy słysząc krzyki i wyzwiska wychodzili z domów i ratowali poszkodowanych. Drzewa dom dzisiaj szumią i powtarzaja: - oły, - oły, oły. Mieszkańcy grodu odczytali mowę drzew i nazwali swoją miejscowość Dołami. Dzisiaj w Dołach możemy spotkać ślady wilczych dołów.


O JANKU Z DOŁÓW

 


W jednej z wielodzietnych rodzin jeden z synów imieniem Janko był bardzo muzykalny. Chodził po lasach, łąkach i polach i słuchał szumu drzew, świergotu ptaków, rechotu żab, wycia wilków itp. Znał więc teren Dołów doskonale. Z zamkniętymi oczami wieczorami potrafił omijać wilcze doły i cały zdrowy wracać do dom. Sam z lipowego drewna wystrugał sobie lipowe gęśle. Z jelit małych zwierząt wykonał struny. Smyczek wykonał z kawałka gałęzi na którą naciągnął włosie z końskiego ogona. Siadywał często na leśnych polanach i grał muzykę, która wychodziła z jego serca. Raz była to muzyka skoczna, wesoła, innym razem smutna, wolna i cicha. Koncertów Janka słuchała nawet przyroda. Pewnego dnia, było już późno. Jaś zdrzemnął się. Przez sen usłyszał wołanie matki. Zerwał się i pędził szybko do domu. Nagle wpadł do wilczego dołu. Spotkał się tam oko w oko z wilkiem, który zgłodniały szczerzył zęby. Janko chwycił gęśle i zaczął grać. Grał tak pięknie, że swoimi dźwiękami zahipnotyzował wilka, który stał nieruchomo jak wryty. Grał tak długo, aż szukająca go rodzina odnalazła go i wyciągnęła z wilczego dołu. I tak piękna muzyka Janka Muzykanta uratowała mu życie. Janko mimo, że wpadł do wilczego dołu sam później wykopał kilka następnych. Przynosiły one mniej nieszczęść niż wilki. Przyroda bowiem sama ostrzegała wędrowców przed nimi . Drzewa szumiały i wołały: - oły !, - oły !, - oły !. Opracowła: K.Sacha


 


 



JAK ŚWICH I KUNO ZAŁOŻYLI OSADĘ


Dawno temu w Polsce był zwyczaj, że zasłużonym poddanym darowało się kawał ziemi i pozwalano im założyć osadę. Tak też było z założycielami Niedźwiedzy. Spytko z Melsztyna powierzył w opiekę północną część lasów królewskich Świchowi i Kunie. Świcha nazwano tak, bo rozumiał mowę ptaków. Często z nimi rozmawiał świszcząc. Nazwano go więc Świszt, a później Świch. Drugi - żył w przyjaźni z leśnymi ssakami: turami, żubrami, dzikami, niedźwiedziami i innymi mniejszymi zwierzętami. Pewnego razu pod jego domem okuniła się kuna. Nazwano go więc Kuną. Świch i Kuna ze swojej pracy wywiązywali się znakomicie. Spytko podarował im więc kawał ziemi. Powiedział im, Tyle będzie waszego, ile do zmroku zaorzecie. Kuno wymyślił pewien sposób. Wspólnie ze Świchem zaprzągnęli do soch niedźwiedzie i zaczęli nimi orać ziemię. Orali od rana do zmroku, aż się spotkali. Zaorali taki obszar jaki zajmuje dzisiaj Niedźwiedza zbudowali domy i założyli osadę. Nazwali ją Niedźwiedzą na cześć niedźwiedzi. Tak rozpoczęło się zasiedlanie wioski. A herbem jej stał się niedźwiedź. Opracowła: K.Sacha

 

          OPRACOWALI UCZNIOWIE KOŁA INFORMATYCZNEGO POD OPIEKĄ PANA  p. J. SACHA

 PUBLICZNA SZKOŁA PODSTAWOWA W NIEDŹWIEDZY GMINA DĘBNO.

 

Aktualności

Kontakt

  • PSP NIEDŹWIEDZA
    Niedzwiedza 130
    32-854 Porąbka Uszewska
  • (+14) 66-56-248

Galeria zdjęć